poniedziałek, 16 lipca 2018

Bez tytułu - Rozdział 1 "Czekolada" (fragment)

Cześć. Jakiś czas temu wymyśliłam sobie taką historię. Historię życia pewnej dwudziestokilkulatki o imieniu Sou - skrót od Sousanne. Chciałam komuś pokazać, co napisałam, ale nie mam komu (albo za bardzo się wstydzę), więc fragment pierwszego rozdziału wrzucę sobie tutaj, bo tak. Peace
_____________________________________________________________________________




Czekolada


         Nie rozumiem ludzi, którzy nie lubią czekolady… A jeszcze bardziej nie rozumiem ludzi, którzy opowiadają, że udało im się zjeść na raz całą połowę! Czy to naprawdę taki wyczyn? Wyczynem byłoby zjedzenie kostki czekolady bez sięgnięcia po kolejną… Nie ufam takim ludziom. Człowiek nie lubiący czekolady, phh, to nie człowiek. Przecież nie da się jej nie lubić. Dla mnie jest jak moja ulubiona książka, jak najlepszy film życia, do którego się ciągle wraca, jak serial, oglądany na okrągło, czekając na pojawienie się kolejnego sezonu… Czy naprawdę tacy ludzie istnieją? Współczuję im.

         Ostatnia kostka. Koniec. Powoli podnoszę się z kanapy czując jak kręci mi się w głowie. Niepostrzeżenie łapię się za brzuch. Chyba zaraz zwymiotuję. Szybkim krokiem biegnę do kuchni i otwieram po kolei każdą szafkę w poszukiwaniu jakiejkolwiek czystej szklanki, filiżanki albo czegokolwiek, byleby tylko móc się napić. W końcu podchodzę do zlewu i odkręcam zimną wodę. Układam dłonie w małą łódeczkę, najszczelniej jak tylko potrafię i biorę kilka dużych łyków. „Chyba trzeba zabrać się za sprzątanie” – myślę, po czym sięgam z lodówki kolejną butelkę średniej klasy wina i rzucam się na stary fotel, z „wysiedzianą” dziurą na samym środku, z której przy najmniejszym ruchu wyłania się mała, ale niezwykle wkurzająca sprężynka, wbijająca się prosto w mój tyłek. „Na zdrowie, Sou” – upijam łyka prosto z butelki. A potem jest już tylko pustka.

         Budzik jak zwykle zerwał mnie na nogi o 5:30 rano. Dzisiaj to już wybitnie nie chciało mi się wstać. Szybkim krokiem udałam się pod prysznic, a następnie, nie wysuszywszy nawet włosów, nasunęłam wąskie dżinsy, które jak co ranek nie chciały przejść przez moją pupę. Podobno nie jest ona wcale taka wielka, ale jak to powiedział mi kiedyś dawny przyjaciel Kith, „zamiast w tyłek, mogłoby pójść w cycki”. Prostak. Kilka przysiadów i dżinsy znalazły się w końcu we właściwym miejscu, chociaż dzisiaj sprawiały wrażenie jakby miały zaraz pęknąć w szwach. Przebrałam się w dres. Jeszcze tylko mój ulubiony t-shirt z logiem zespołu, którego uwielbiałam w czasach gimnazjalnych (tak, ta koszulka ma już swoje lata) My Chemical Romance, trampki i mogłam iść do pracy. Pracy… jeśli niańczenie cudzych bachorów można by nazwać pracą, to tak, szłam do pracy. „Jeśli Viktor znowu mnie ugryzie w ramię, skręcę mu kark”. Ostatnio miałam mały kryzys, straciłam pracę w kinie, złożyłam kilkaset podań, ale nic to nie dało. Moje dni zaczęły wyglądać jak z największego horroru. Budziłam się rano, jeśli godzinę 12 można by nazwać poranną, leżałam gdzieś do około 15 aż nie zrobiłam się głodna, w końcu wychodziłam na obiad do taniego baru znajdującego się pod moją kawalerką w tej samej nędznej kamienicy. Menu znałam już na pamięć i chyba wypróbowałam już tam wszystkiego. Z resztą i tak każde danie smakowało jednakowo. Tak samo nieprzyprawione, tak samo nijakie. Rzadko kiedy po skończonym posiłku robiłam coś pożytecznego, typu porządki albo spotkania ze znajomymi, randki itp. Zazwyczaj, a raczej zawsze, szłam do najbliższego sklepiku, znajdującego się kilka przecznic dalej. „To co zawsze?” – pytał kasjer, a potem nawet nie usłyszawszy odpowiedzi wręczał mi wino marki Louvar i dużą mleczną czekoladę Milka. Wróciwszy do domu, włączałam kolejny odcinek „Orange is the new black” i zajadałam się czekoladą, którą co jakiś czas popijałam winem prosto z butelki, bo jak zwykle nie znalazłam czasu ani chęci na pozmywanie tych wszystkich naczyń piętrzących się w malutkim zlewie. Ostatnio nawet kupiłam nowy komplet naczyń, byleby tylko nie musieć zmywać tych starych. Idiotka.

- Pani Sousanne, czy moglibyśmy porozmawiać? – głos mojego pracodawcy wybudził mnie z moich dalekich przemyśleń. Nie usłyszałam kiedy wrócił do domu z pracy w korporacji. Nawet nie wiem dokładnie, czym on się w życiu zajmuje, ale jego postawa podpowiada mi, że musi mieć pod sobą jakiś ludzi, bo nie ma najmniejszego problemu w wydawaniu bezsensownych poleceń i wydaje mi się, że nawet czerpie z tego dużo satysfakcji – Jessica wczoraj powiedziała, że mówi Pani przy moich dzieciach brzydkie słowa – co? Jessica to czteroletnia córka Pana Smirtha, nie ma dnia, żeby nie posikała się w majtki. Nie ukrywam, być może zdarzyło mi się kilka razy powiedzieć ciche „kurde”, gdy Nathan wyrywał mi włosy, Sam kopał po kostkach, Viktor gryzł co popadnie, a Jessica po prostu nie ogarniała swoich potrzeb fizjologicznych.
- Nie przypominam sobie takiej sytuacji Panie Smirth, ale wezmę to pod uwagę i zacznę dokładnie przekalkulowywać każde swoje słowo, przed tym nim ujrzy ono światło dzienne – wydukałam najpiękniej jak tylko potrafiłam, bo naprawdę potrzebowałam tej pracy. Smirth, wysoki, szczupły mężczyzna o ciemnych włosach i grubych, czarnych, krzaczastych wąsach, spojrzał na mnie, zmierzył od góry do dołu tym swoim okropnym wzrokiem, jakby za sekundę miał zwymiotować na mój widok i przerwał tą chwilową niezręczną ciszę.
- Dobrze, Panno Sousanne, jednakże nie o tym w sumie chciałem z Panią rozmawiać. Zabieram dzieci do Kalifornii, także nie będzie Pani nam już potrzebna. Proszę, tutaj jest wypłata za ostatnie dwa tygodnie, plus mała premia.
Stałam jak wmurowana. Smirth trzymał w rękach brązową kopertę, a ja nie wiedziałam, gdzie jestem, ani co się dzieje. „Dupek. Co za pieprzony dupek.” Po chwili, gdy zrozumiałam, co jest grane, wzięłam tą marną wypłatę, podziękowałam i wyszłam. Byłam tak wściekła, że o mało co nie wykrzyczałam mu w twarz, że jest beznadziejnym ojcem, a te jego bachory to niedoszli kryminaliści. Wiem, że nie powinno się dzieci oceniać ze względu na ich rodziców, ale te dzieci, to nie były zwykłe, urocze, kochane dzieci. To były potwory. 

                                                                    CDMN (ciąg dalszy MOŻE nastąpi)

piątek, 22 sierpnia 2014

The Light Behind Your Eyes

Witam. Wracam do Was z czymś nowym. Nie jest to nic super ciekawego, ani fajnego i miłego, ale jednak stwierdziłam, że to opublikuję. Możecie myśleć sobie, co chcecie, czekam na krytykę. Mile byłyby widziane komentarze, hejty, cokolwiek. Tak więc, zapraszam do czytania :)
_________________________________________________________________________________

- Stań przede mną, spójrz mi w oczy i powiedz mi to prosto w twarz. Powiedz, jak bardzo mnie nienawidzisz. Powiedz to! Teraz!

Blada twarz co chwilę zerkała w ziemię, unikając przy tym nawet najmniejszego kontaktu wzrokowego. Starałem się rozmawiać, dowiedzieć się czegokolwiek, ale on nie odpowiadał. Cisza. Żadnego nawet najmniejszego szmeru, odgłosu. Wystarczyłoby jedno słowo. Pożegnanie. Nic tak bardzo nie bolało jak ignorancja. Wiedziałem, że to koniec. Wiedziałem, że nic już nie zmienię.
Szara postać powoli znikała we mgle, a razem z nią znikały wszystkie najwspanialsze wspomnienia. Każdy uśmiech pojawiający się na jego twarzy. Każda spędzona wspólnie chwila. Każde słowo wypowiedziane z jego ust. Każda sekunda bycia z nim. To on dał mi nadzieje. To on pokazał, jakim darem jest życie. Wspierał… Kochał… I teraz nagle to wszystko miało się skończyć . Całe piękno tego świata miało tak po prostu odejść. Bez pożegnania. Bez najmniejszego wytłumaczenia. Tak po prostu. Jakby nigdy nie było nas. Jakbym zawsze był dla niego tylko zwykłym szarym człowiekiem, nikim nadzwyczajnym, kolejną zabawką na niedługi czas. To cholernie bolało. Przez chwile zastanawiałem się, jak go powstrzymać, ale potem zdałem sobie sprawę, że on tego nie chce. Że nie czuje już tego co kiedyś, że nie kocha. Bo gdyby kochał, nie krzywdziłby mnie w ten sposób. Nie sprawiałby, że moje serce rozpadało się na tysiące malutkich kawałeczków, jak stłuczone lustro, którego nie da się już poskładać. Nie odchodziłby.
Bo przecież w czym ja zawiniłem? Co zrobiłem nie tak? Nie kochałem, biłem, zdradzałem? Zrzucałem całą winę na siebie, choć głębi duszy czułem, że to nie to, że to nie ze mną jest problem tylko z nim. Chciałem ze wszystkich sił mu pomóc, ale nie wiedziałem, jak. Sama ta bezczynność powoli doprowadzała mnie do płaczu. Nie mogłem tak po prostu siedzieć, płakać i użalać się nad sobą. Powoli podniosłem się z zimnej ziemi i otarłem mokrą od łez twarz. Nie wiedziałem co mam robić, dokąd iść, gdzie go szukać. Byłem roztrzęsiony i totalnie zdesperowany. To wszystko tak bardzo wyniszczało mnie od środka. Jeszcze nigdy nie czułem tego, co w tej chwili. Potworny ból w środku, w sercu, a jednocześnie przeraźliwa pustka. Ale najgorsza z tego wszystkiego była ta bezsilność. Świadomość faktu, że i tak nic nie wskóram, że mnie nie posłucha, nie zlituje się.
Tysiące obrazów pojawiających się w mojej głowie. Tysiące miejsc, które razem odwiedziliśmy. Miejsca, w których się całowaliśmy i kochaliśmy. Właśnie to wywoływało we mnie te najwspanialsze wspomnienia i jednocześnie sprawiało, że moje serce rozrywało się na strzępy.
Lecz nagle, jakby wszystko się zmieniło, jakby zapaliła się jakaś maleńka iskierka nadziei. W tej chwili wiedziałem dokładnie gdzie Gerard – najcenniejszy dar, jakim mnie życie obdarzyło, się znajduje. Byłem pewny, w tej chwili kompletnie nie myślałem. Biegłem z cały sił. Miałem gdzieś, wszystko i wszystkich. Liczył się tylko on. Mijając szare, puste uliczki coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, ile chłopak dla mnie znaczy. Z chwili na chwilę robiłem się coraz słabszy. Myślałem, że już nie dam rady, że nie zdążę. To co działo się w tej chwili w mojej głowie było nie do opisania. Mimo mojej anemii, szybkiego męczenia i skłonności do omdlewania, nie zatrzymywałem się. Wiedziałem, że jest szansa. Czułem to gdzieś w środku. Ostatnie dwa zakręty i znalazłem się na starym, zniszczonym placu zabaw. Do moich oczu napływało coraz więcej łez. Stałem na środku pustej przestrzeni, próbując się uspokoić. Ta mała iskierka już zgasła. Straciłem ostatnią nadzieję. Myliłem się. To miejsce wiele znaczyło dla nas obojga. Tu po raz pierwszy spojrzał na mnie jak na kogoś innego, niż zwykłego chłopaka z sąsiedztwa. Tu po raz pierwszy poczułem coś bardzo silnego i nie było to uczucie czystej przyjaźni. Było to coś więcej, coś o czym marzyłem od bardzo dawna, coś czego nie spotyka się na co dzień, coś na co czeka się całe lata. Tu po raz pierwszy mnie pocałował… Po raz pierwszy powiedział, co tak naprawdę czuje. Byłem pewien, że wybierze właśnie to miejsce na odejście… Trudno mi nawet to powiedzieć. Odejście. Śmierć. Samobójstwo. To słowa, które bolą najbardziej.

Siedziałem na jednej ze skrzypiących huśtawek, zatapiając swoją twarz w ramionach. Bezwładne ciało niemalże przestało się już trząść. Oparłem zmęczoną głowę o dość gruby metalowy pręt i zmrużyłem oczy. Nie miałem już nawet siły, żeby płakać. Chciałem zasnąć i już się nie obudzić. Być z nim na zawsze.
Ciepły podmuch wiatru lekko musnął mnie po szyi, powodując przy tym lekkie drgawki. Czułem się jak wtedy, z nim, kiedy jego przyspieszony oddech otulał całe moje ciało. Powoli odpływałem, gdy nagle poczułem zimną rękę na moim ramieniu. Przez całe moje ciało, od góry do dołu, przeszła fala dreszczy. Nie otwierałem oczu. Zbliżyłem dłoń i delikatnie położyłem na tej, która spoczywała na moim ciele. Ciepło. Jednym palcem lekko przejechałem po gładkiej skórze. Wtedy otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą roztrzęsionego chłopaka, niemalże dławiącego się od własnego płaczu. Był blady. Bardziej niż zwykle. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu spojrzał mi prosto w oczy. Delikatnie, trzęsącą się dłonią pogłaskał mnie po twarzy. Serce zaczęło walić mi jak szalone. Mimowolnie rzuciliśmy się sobie w objęcia. Nic nie mówiliśmy. Żadnego „przepraszam”, żadnego wytłumaczenia. Ale kompletnie mnie to nie obchodziło. Rozpływałem się w ramionach mojego ukochanego. Dopiero teraz mogłem tak naprawdę normalnie odetchnąć. Ten piękny moment trwał prawie pół godziny, a my czuliśmy jakby to była sekunda. Powoli oderwaliśmy się od siebie, ani na chwilę nie puszczając się za ręce. Brunet znowu delikatnie pogłaskał mnie po twarzy i odgarnął jeden kosmyk opadający mi na czoło. Ta chwila była magiczna, lecz jednak musiała się skończyć. Wszystko powracało. Cała aluzja śmierci, samobójstwa. I znowu w mojej głowie królowało to jedno pytanie „Dlaczego?”. Nie chciałem psuć tej chwili, jednak ciekawość nie dawała za wygraną. Może jednak nie ciekawość, tylko po prostu żal.

- Dlaczego? – cisza – dlaczego? – ponawiałem, co chwilę pytanie, starając się kompletnie opanować płacz. Gerard znowu trząsł się i dławił. Widok tak bardzo roztrzęsionego chłopaka sprawił, że sam nie wytrzymałem i wybuchnąłem płaczem.

- Frankie… Ja cię będę tylko ranił. Uwierz, że tak będzie lepiej.

- Gerard zrozum. Ja cię kocham. Jesteś dla mnie wszystkim i właśnie w ten sposób najbardziej mnie ranisz – udało mi się cokolwiek wydukać dławiąc się od płaczu.

- Frank – Gerard podniósł moją opuszczoną głowę do góry tak, że mogłem w tej chwili patrzeć na jego przepełnione bólem, najpiękniejsza jakie dotąd widziałem tęczówki i delikatnie starł gładką dłonią jedną łzę, spływającą po moim policzku, rozmazując przy tym ostatnie pozostałości eyelinera – ja i tak umrę.

Podmuch wiatru sprawił, że huśtawka zaczęła się powoli kołysać i wydawać z siebie skrzypiące dźwięki. Siedziałem cicho, bezmyślnie wgapiając się w siną twarz chłopaka. Dwuznaczność ostatniego zdania, jakie do mnie wypowiedział, zupełnie wyprowadziło mnie z równowagi. W tej chwili nawet nie wiedziałem, o czym mam myśleć, co odpowiedzieć.

- Każdy umrze, ja też umrę, nasi rodzice też umrą – mówiłem jak gdyby nigdy nic nie przestawając patrzeć mu w oczy.

- Mam AIDS – te dwa słowa tak nagle diametralnie wszystko zakręciły do góry nogami. Świat się dla mnie zatrzymał. Sądziłem, że to żart. Że to kolejny głupi dowcip z jego strony. Nie odezwałem się ani słowem. Ta informacja tak bardzo mnie zszokowała, że na chwilę przestałem normalnie funkcjonować - n-no p-powiedz coś – szepnął roztrzęsiony chłopak, kładąc zimną, drżącą rękę na moim policzku.

Powoli doszedłem do siebie i zbliżyłem się do chłopaka. Delikatnie odsłoniłem jego twarz schowaną za dłońmi i złapałem za rękę, starając się zachować spokój. Jednak emocje były silniejsze. Serce waliło mi jak oszalałe, dłonie trzęsły się niczym ryba wyjęta z wody, czekająca na długą powolną śmierć.

- AIDS to nie jest wyrok śmierci. Poradzimy sobie rozumiesz?

- Jest za późno, Frank… Ja umieram – nie wiedziałem co w tej chwili powiedzieć. Moje serce tak po prostu się rozpadło. Czułem jak po mojej twarzy spływają krople łez, które z czasem zamieniały się w niekończącą stróżkę bólu. „Wszystko będzie dobrze” szeptałem sobie w duchu, mimo że nie widziałem już żadnej palącej się iskierki – ta choroba mnie wykończy. Jestem coraz słabszy. Nie mam już na nic sił. Wolę sam to zrobić, proszę…

Jeszcze chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy, gdy chwilę potem każdy odpłynął pogrążony we własnych myślach. Gerard… On chciał przechytrzyć śmierć. Wyprzedzić ją. Ale czy nie wolałby spędzić tego czasu ze mną? Nie przyjmowałem sobie do wiadomości tego, że prędzej czy później będziemy musieli się pożegnać. Myśl o utracie najważniejszej osoby w Twoim życiu, najcenniejszego daru cholernie bolała. Miałem nadzieję, że to jakiś chory dowcip. Nie mogłem się opanować. Mój płacz coraz bardziej się nasilał. Z czasem płacz przerodził się w krzyk. Zacząłem niszczyć wszystko co popadnie, drzeć się, jaki ten świat jest niesprawiedliwy. A gdzie w tej chwili był Bóg? Dlaczego on nam to robił? Dlaczego musiał moje życie sprowadzać z powrotem na dno? Obwiniałem go, choć tak naprawdę nie znałem prawdziwych przyczyn. Miałem gdzieś, czy Gerry mnie zdradził z innym chorym facetem. Naprawdę, w tej chwili miałem to totalnie w dupie. Nie mogłem usiedzieć w jednym miejscu. Tak bardzo cierpiałem.

- Frankie? – chłopak ponownie chwycił mnie za rękę i ścisnął z całych sił – przepraszam.

- Za co ty mnie przepraszasz? – krzyknąłem, zalewając się łzami – zdradziłeś mnie, tak? Zrobiłeś to z jakimś chorym facetem?

- Frankie, ja nie mógłbym cię zdradzić – tak? To ciekawe, jak to się stało – widzisz Frank, jesteś dla mnie czymś wyjątkowym, nie umiałbym robić tego z kimś innym, wiedząc, że mam ciebie. Kocham Cię Frankie. Jesteś moim małym serduszkiem i zawsze nim będziesz, nawet jak umrę – chłopak pogładził mnie po kolanie i delikatnie musnął wargami moich ust – mój były chłopak umarł kilka tygodni temu. Miał AIDS. Dlatego nie chciałem się z tobą kochać. Codziennie użalałem się nad sobą, że musiałem cię spotkać. Nie umiałem sobie wybaczyć, że tak bardzo cię pokochałem, że stałeś się dla mnie całym światem. Chciałem ci o tym powiedzieć, ale po prostu bałem się odrzucenia. Bałem się, że przestaniesz mnie kochać, a ja tak bardzo cie potrzebowałem. Przepraszam

Kolejna łza, kolejna kropla bólu. Moje serce krwawiło. Życie bez niego byłoby kompletnie puste. To właśnie dzięki niemu byłem szczęśliwy. Dzięki niemu się uśmiechałem. Dzięki niemu skończyłem z autodestrukcyjnymi myślami. Dzięki niemu żyłem. Gdybym miał wybrać: bycie z Gerardem przez ten krótki okres czasu, bycie szczęśliwym, czy nigdy się nie spotkać, wybrałbym pierwszą opcję.

- Zróbmy to razem – szepnąłem mu do ucha, wtulając w jego bladą szyję i delikatnie składając na niej pocałunki.

- Chyba oszalałeś. Masz żyć, rozumiesz? Jesteś młody, poznasz kogoś, ułożysz sobie życie – Gerard oderwał się ode mnie i zaczął krzyczeć. Nigdy nie widziałem go tak zdenerwowanego. 

- Ale Gee, ja nie umiem żyć bez ciebie. Nikt mnie nie pokocha tak jak ty i ja nikogo nie pokocham tak jak ciebie. To niemożliwe! Chcę być z tobą. Już na zawsze…

Roztrzęsiony próbowałem wydusić z siebie cokolwiek, ale chłopak mnie nie rozumiał. Cały czas tłumaczył, że jeszcze kogoś spotkam, pokocham. Ale ja nie chciałem. Nie chciałem już żyć. Chciałem tylko jego. Chłopak chwycił mnie za rękę i szepnął do ucha „Będzie dobrze”. Uśmiechnąłem się przez łzy i wtuliłem w jego ciepłą klatkę piersiową. Zmrużyłem oczy. Zasnąłem.

Obudziłem się kilka godzin później w tym samym miejscu, gdzie zasnąłem. Ale byłem sam. Samiuteńki jak palec. Znowu zacząłem się trząść. Koło mnie leżała mała karteczka, coś jakby list. Niechętnie sięgnąłem i zdenerwowany rozwinąłem do połowy kartkę. Większość słów była kompletnie zamazana. Jakby płakał, gdy to pisał. Bałem się cokolwiek przeczytać. Bałem się, że to będzie mnie jeszcze bardziej bolało. Wziął głęboki oddech, otarłem łzy i rozwinąłem do końca kartkę.

If I could be with you tonight
I would sing you to sleep
Never let them take the light behind your eyes
One day, I’ll lose this fight
As we fade in the dark
Just remember you will always burn as bright

Smutek. Jedyne uczucie, które w tej chwili mi towarzyszyło. Te kilka linijek… Kilka słów… To było właśnie pożegnanie. Płakałem, trzymając cały czas kartkę w ręku, przyciskając ją do siebie. "Ja ciebie też Gerard" - szepnąłem, patrząc na błękitne niebo.

sobota, 9 sierpnia 2014

[7/?] Just sleep...

Jestem tak strasznie zła na ten rozdział, że nawet sobie nie wyobrażacie jak bardzo. Nie sądziłam, że wyjdzie aż tak kiepski. Nawet zastanawiałam się, czy jest sens go publikować, ale stwierdziłam, że pewnie nic lepszego i tak nie uda mi się w najbliższym czasie napisać. Więc z góry przepraszam wszystkich za "jakość" tego rozdziału i zapraszam o czytania. Również mile widziane byłyby komentarze :) Miłej lektury!
A i jeszcze jedno, o czym bym zapomniała. Dedykacja dla Edwarda (kc mocno, you know), bo mnie najbardziej motywuje do pisania i dla reszty ludzi z twittera (wiem, że jest was kilka, więc nie jestem w stanie was wszystkich wymienić, ale kocham mocno). 
_________________________________________________________________________________

*Frank*

Czym tak naprawdę jest życie? Życie jest codzienną walką z samym sobą, tęsknotą za nieznanymi tobie dotąd wartościami. Nie masz nikogo. Żyjesz sam. Samotność powoli cię przytłacza. Ze wszystkich sił próbujesz odizolować się od świata, które tylko wyniszcza cię od środka. Codzienny ból, codzienny strach… Nieunikniona chęć autodestrukcji. Żyjesz w ciągłej rutynie. Wstajesz, próbujesz wypędzić ze swojej głowy wszystkie samobójcze myśli, poddajesz się i modlisz się, żeby jutro jednak się nie obudzić. Z dnia na dzień jest coraz gorzej. Zamykasz się w swoich czterech ścianach, czekając na powolną wewnętrzną śmierć. Okaleczasz się. Życie już dawno straciło dla ciebie sens. Nie widzisz potrzeby wyjścia z pokoju, rozmawiania z ludźmi. Zaczynasz coraz bardziej bać się kolejnego dnia. Chcesz to zakończyć. Zakończyć swoje cierpienie, ale boisz się. Nie masz na tyle odwagi by to zrobić. Dlatego się tniesz. Strach przed śmiercią, a jednocześnie przeraźliwe jej pożądanie jeszcze bardziej cię ogranicza. Nie umiesz pogodzić ze sobą tych dwóch wariantów. Chcesz żyć, ale to życie cię zabija. Chcesz umrzeć, ale to życie ci na to nie pozwala. Tego nie da się pogodzić. W końcu nabierasz większej odwagi. Wiesz, że przyszedł ten czas, że jesteś na to gotów. Wykorzystujesz moment, w którym jesteś zupełnie sam. Noc. Nikt nie może ci przeszkodzić. Zamykasz się w toalecie. Chcesz tego. Zabijasz się. Powolna śmierć wyniszcza cię maksymalnie. Umierasz. W końcu jesteś szczęśliwy, bo twoje marzenie powoli zmienia się w rzeczywistość. Zasypiasz. Nieoczekiwanie wszystko zmienia swój bieg. Odzyskujesz przytomność i widzisz przed swoimi oczami chłopaka. Żal i złość ogarniająca cię w tej chwili sięga najwyższego stopnia. Z czasem znienawidzony chłopak staje się powodem, dla którego chcesz żyć. Twój osobisty maleńki świat, który z dnia na dzień staje się twoim coraz większym uzależnieniem. Czujesz… Kochasz…

~

Stałem na pierwszym stopniu krótkich schodów przed wejściem do sąsiedniego domu. Chwilę przyglądałem się swojemu odbiciu w szybie w drzwiach wejściowych. Czułem się jakoś obco w swojej skórze. Jak taki wyrzutek społeczeństwa niepotrzebny nikomu. Blada, wychudzona twarz i te ogromne, sine wory pod oczami. Nienawidziłem swojego wyglądu. Poprawiłem wiecznie opadającą czarną grzywkę z czoła. Byłem strasznie zdenerwowany, ale jednak nabrałem odwagi i zapukałem. Nikt nie otwierał. Rozejrzałem się chwile dookoła, szukając znajomej mi twarzy, ale było pusto. Zdenerwowany zapukałem drugi raz, potem trzeci i czwarty. Nadal nic. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że chłopak mógłby mnie najzwyczajniej w świecie olać. Wiedziałem, że było coś więcej. Coś się musiało wydarzyć, że nie było go wtedy w domu. Bałem się. Tak bardzo się bałem, że mogło mu się coś stać. Sama myśl o tym przyprawiała mnie o dreszcze. Niestety nie myliłem się. Gdzieś daleko w otchłani ujrzałem biegnącego Gerarda. Zmęczony, spocony i brudny zatrzymał się przy mnie i zaczął przepraszać. Jego różowe usta rozcięte były niemalże na pół. Czerwona krew powoli spływała po jego szyi. Jego całe ciało drżało. Wyjął klucz z kieszeni i próbował trafić nim w drzwi. Złapałem go za rękę i razem udało nam się wejść do środka.

- Dziękuję – odpowiedział i ruszył w stronę toalety. Szybko pobiegłem za nim. Chciałem wiedzieć, jak to się stało. Chciałem wiedzieć, jak mu pomóc.

- Gerry? Kto ci to zrobił? – zapytałem, starając się uspokoić.

Roztrzęsiony chłopak spojrzał na mnie i spuścił wzrok. Nie dawałem za wygraną. Chciałem wiedzieć i zrobić z tym kimś to samo, co zrobił z Gee.

- Było ich trzech. Nie znałem ich. Słyszałem tylko imię Bert – zbladłem. Bert to był mój przyjaciel, z którym za pierwszym razem zdradziła mnie Sara. Ta suka to wszystko ukartowała. Przez nią Frank teraz cierpiał.

Otarłem morą chusteczką łzy z jego twarzy, po czym okrwawione usta. Spojrzał na mnie ze wzruszeniem i puścił jeden ze swoich firmowych uśmiechów. Szybko zmienił brudne ubrania i zaprowadził mnie do salonu. Oboje rozsiedliśmy się wygodnie na kanapie. Przez chwilę milczeliśmy, co jakiś czas patrząc się na siebie. W końcu Gerard przysunął się bliżej i zadał jedno krótkie pytanie.

- Może coś ci ugotuję? – nie wytrzymałem. Wybuchnąłem śmiechem. O mało co, się nie udusiłem. Ale chłopak wyglądał na jak najbardziej poważnego.

- Umiesz gotować? – spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Tak mało o nim wiedziałem… Tak wiele skrywał tajemnic…

- Jeśli zrobilibyśmy to razem…

Patrzyliśmy się na siebie i w końcu oboje zaczęliśmy się śmiać. Gee podszedł do lodówki i zaczął wyjmować produkty potrzebne do przygotowania jego dania. Stałem tylko cicho w kącie i przyglądałem się każdej czynności jaką wykonywał. Każdy ruch, każdy krok, każde słowo. Wszystko, co mówił, robił było wyjątkowe. Chłopak pochylił się nad produktami, zastanawiając się, co można z nich zrobić. Chwile jeszcze wgapiał się w stół i nagle podekscytowany oderwał się z miejsca i krzyknął:

- Zrobimy naleśniki! Podasz mąkę? – spytał, wyciągając z szafy dużą, zieloną miskę i sito.

Posłusznie podawałem produkty, przyglądając się temu wszystkiemu. Nawet sposób w jaki odgarniaj grzywkę z czoła, unikając przy tym pobrudzenia się od mąki, był niesamowity. Gerard był niesamowity… Wszystko z nim związane było niesamowite…

Jedno wiedziałem na pewno. Gerard nie umiał gotować. Kuchnia powoli zamieniała się w chlew, a my obaj się z tego śmialiśmy. Chłopak postanowił jednak ogarnąć trochę ten bałagan, a ja miałem w tym czasie pilnować naleśników. Oczywiście Gee odwracał moją uwagę od nich, przez co naleśniki powoli zaczęły się przypalać. Zdenerwowany zdjąłem patelnię z ognia, niechcący zrzucając przy tym mąkę ze stołu. Teraz cała podłoga była dosłownie biała. Chłopak spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem. Wyszło na to, że nic nie ugotowaliśmy, tylko narobiliśmy bałaganu.

- Co tu się do diaska wyprawia? – zdenerwowana kobieta weszła do kuchni. Wszędzie bałagan, porozsypywana mąka i my dwaj siedzący w samym środku tego syfu, niemalże umierający ze śmiechu – wracam za godzinę, do tego czasu ma być tu posprzątane!

Pani Way wyszła, a my znowu zaczęliśmy się śmiać. Chłopak oparł głowę o brudną podłogę i delikatnie położył dłonie na klatce piersiowej. Jedna maleńka łza powoli spływała po jego twarzy, ale mimo to się uśmiechał. Położyłem się koło niego i oparłem głowę o jego ramię. Trząsł się… Złapałem go za rękę. Gerard obrócił twarz w moją stronę i delikatnie musnął mnie po policzku. Zadrżałem. Jego dotyk, jego zapach wywoływały we mnie silne uczucia. Delikatnie go objąłem, czując przy tym każdy jego ruch, każdy oddech, każde nawet najmniejsze przełknięcie śliny. Chłopak położył głowę na mojej klatce piersiowej, następnie wtulił się w moją szyję i zaczął delikatnie muskać wargami. Powoli pochyliłem się ku jego twarzy i otarłem dłonią mokre łzy z policzków. Spojrzałem mu prosto w oczy. Był najcenniejszym darem jakie mógłbym w życiu otrzymać. Pocałowałem go. Czułem jego przyspieszony oddech, czujem jego smak. Ta chwila mogła trwać wieczność. Nic nas nie obchodziło. Leżeliśmy oboje w objęciach, nie przejmując się niczym.

- Frank? – Gerry spojrzał mi prosto w oczy, uśmiechnął się i pocałował w czoło. Wtuliłem się w niego jeszcze mocniej, gdy nagle usłyszałem dźwięk otwierających się drzwi. Szybko oderwaliśmy się od siebie. Dopiero teraz tak naprawdę zobaczyliśmy, jaki bałagan zostawiliśmy w kuchni. Staliśmy na środku pomieszczenia, nie wiedząc od czego zacząć. Na szczęście do domu wszedł nie kto inny jak młodszy brat Gee – Mikey. Na początku nie wiedział, co jest grane, ale jak mu wyjaśniliśmy, że za chwilę ich mama może wrócić, od razu wziął się za pomaganie nam w sprzątaniu. We trzech poszło w miarę szybko. Ledwo co uwinęliśmy się z całą tą robotą, pani Way była już w domu. Gerard pociągnął mnie za rękę i zaprowadził do swojego pokoju. Rozłożyłem się wygodnie na jego łóżku i z daleka ujrzałem rysunek wiszący nad łóżkiem.

- Gerard? Czy… czy to ja? – chłopak spojrzał na mnie i skinął potwierdzająco głową.

- Narysowałem to zanim się bliżej poznaliśmy. Z początku rysowałem po prostu jakiegoś chłopaka, ale nagle ten chłopak zaczął przypominać mi ciebie. Gniewasz się? – spytał, chowając głowę w kolanach.

- Oczywiście, że nie – uśmiechnąłem się – nie wiedziałem, że tak dobrze rysujesz – chłopak wyciągnął z szafy dużą, niebieską teczkę i niepewnie mi ją podał. Było tam kilkanaście jego rysunków. Dosłownie na każdym była tematyka śmierci. Nie wiedziałem dotąd, że było aż tak źle. Że Gerard też miał silną depresję i myśli samobójcze. Jednak nigdy nie posunął się do tego stopnia, by to zrobić. Złapałem go za rękę i podwinąłem rękaw bluzy, którą miał na sobie. Nie sprzeciwiał się. Cała ręka pokryta była bliznami i świeżymi ranami.

- Nigdy więcej tego nie rób, słyszysz? – nie odpowiedział – zrób to dla mnie, proszę – ucałowałem jego rękę i z powrotem zasłoniłem ją bluzą.

~

*Gerard*

Obudziłem się w środku nocy, przeraźliwie się trzęsąc. Przez jakiś czas nie mogłem opanować drgawek na całym ciele. Po moim czole spływał pot. Strach. Strasznie się bałem, że coś mu się stało. Od razu chwyciłem za telefon i wybrałem numer Franka. Pierwszy sygnał, drugi, trzeci, automatyczna sekretarka… Moje serce zaczęło się łamać na tysiące kawałeczków. Narzuciłem na siebie spodnie i po cichu, żeby nikogo nie obudzić, zszedłem na dół. Nasunąłem na stopy czarne trampki i wyszedłem z domu. Było przeraźliwie zimno, na szczęście do domu Franka nie miałem daleko. Już miałem zapukać, gdy nagle, za moimi plecami usłyszałem moje imię.

- Gerard? Co ty tu robisz? – odetchnąłem z ulgą i rzuciłem się chłopakowi w ramiona. Tak bardzo się cieszyłem, że nic mu się nie stało, że żyje.

- Śniłeś mi się. Ty i Sara – odpowiedziałem, cicho szlochając – ona… ona cię zabiła – nie potrafiłem się opanować. Płakałem w jego ramionach jak dziecko. Strach przed tym, że mógłbym go stracić, był większy niż strach przed śmiercią – jeszcze chwilę trząsłem się na wszystkie strony w objęciach ukochanego, gdy nagle zacząłem się robić podejrzliwy - A tak właściwie, co ty tu robisz? – oderwałem się od chłopaka i otarłem dłonią mokrą twarz.


- Nie mogłem zasnąć, więc postanowiłem się przejść – otarł ostatnią łzę z mojego policzka i pocałował w czoło. Czy nie wydawać by się mogło to dziwne, że chłopak postanowił „się przejść” o 3 w nocy? Stwierdziłem jednak, że nie ma sensu się tym przejmować, bo mu ufałem najbardziej na świecie. Przytuliłem go mocno do siebie i pocałowałem – a teraz idź spać. Po prostu zaśnij.

piątek, 25 lipca 2014

[6/?] A kiss and I will surrender

Tak więc, jest już kolejny rozdział. Nie sądziłam, że dodam go tak szybko. Dedykuję go wszystkim ludziom z twittera, którzy najbardziej motywują mnie do pisania. Dziękuję :')
________________________________________________________________________________

*Frank*

Czy też tak masz? Budzisz się rano i nic nie pamiętasz z dnia poprzedniego. Potem uświadamiasz sobie, co tak naprawdę się wydarzyło i już nie chcesz. Nie chcesz tego dłużej znosić. Chcesz to zakończyć. Jedyną rzeczą jaka ci przychodzi do głowy, żeby sprawić, że ból wewnętrzny minie jest małe, niewinne coś. Mówiąc „coś” mam na myśli żyletkę. Można by pomyśleć, że jestem jakimś pieprzonym masochistą, że ból sprawia mi przyjemność, ale to nie jest tak. Ból fizyczny w pewnym stopniu łagodzi ból psychiczny. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. To zawsze pomaga.

Jedno machnięcie, drugie, trzecie... Chciałem więcej, jeszcze więcej. Krew powoli zaczęła się sączyć po mojej ręce. Małe kropelki swobodnie spływały po umywalce. Czułem jak wraz z upływającą krwią, moje wewnętrzne cierpienie się zmniejsza. Mógłbym teraz wiele mówić o tym, jak bardzo mi źle, ale już tak nie było. Jedyne co czułem to pustka. Tak jakby jakaś mała istota wewnątrz mojego ciała pozbawiła mnie wszelkich uczuć i emocji. A co najważniejsze, nie chciałem się zabić, jak wtedy. Wiedziałem, że byłem coraz silniejszy. Wiedziałem, że byłem zdolny wyjść z domu i wykrzyczeć mu prosto w twarz, jak bardzo go nienawidzę i z powrotem wrócić do wykonywanej wcześniej czynności. Zamknąć się w czterech ścianach i już nigdy nie wychodzić. Nie kochać, nie czuć… Może to egoistyczne podejście z mojej strony, ale miałem już dość troszczenia się o innych.

Ostatnie machnięcie… Umywalka zamieniła się w kałużę krwi. Obwinąłem grubo rękę bandażem i wsunąłem czarną bluzę. Nie chciałem, żeby ktokolwiek coś zauważył, więc chociaż w taki sposób mogłem to ukryć. Postanowiłem więcej nie użalać się nad sobą, zszedłem na dół i przywitałem się z mamą.

- Jak impreza? – rozpoczęła rozmowę, jakby wiedziała, że sam z siebie o niczym pewnie bym jej nie powiedział – wiesz, kochanie, dzwonił Ger…

- Co mówił? – krzyknąłem zaniepokojony, przerywając przy tym mamie w połowie zdania.

- Chciał z tobą pogadać. Wyraźnie coś go gryzło – coś go gryzło… Po prostu przelizał moją dziewczynę i obudziły się w chłopaku wyrzuty sumienia. To go gryzło! – powiedziałam mu, że przyjdziesz do niego, jak się obudzisz.

Nie wierzę, że to zrobiła. Nie chciałem go widzieć już nigdy więcej! Sama myśl o nim przyprawiała mnie o mdłości. Nie odpowiedziałem ani słowem. Od razu pobiegłem do pokoju i rzuciłem się na łóżko. Wyciągnąłem spod niego blok rysunkowy i ołówek. Chciałem narysować to co czuję, wyżyć się w ten sposób. Skończyło się na tym, że kartka pozostała pusta.

Stwierdziłem, że nie mogę spędzić reszty życia leżąc i nic nie robiąc. Nie od tego przecież ono jest. Wstałem z łóżka, ubrałem się i wyszedłem z domu. Padał deszcz, ale nie przejmowałem się tym. Małe krople lekko uderzające o ziemię, ten zapach… To wszystko mnie uspokajało. Usiadłem pod małym daszkiem kilka przecznic od mojego domu i wyciągnąłem z kieszeni jednego, lekko zgniecionego papierosa. Siedziałem na ziemi i delektowałem się drapiącym w gardle smakiem tytoniu. Czułem się w tej chwili całkiem dobrze. Bycie egoistą wcale nie jest takie złe. Przecież ja zawsze żyłem dla kogoś i zawsze dostawałem przez to od życia w kość.

Spojrzałem na zegarek. Robiło się późno, mama mogła się denerwować, że tak wyszedłem z domu, bez żadnego pożegnania i jeszcze mnie nie ma. Powoli szedłem ulicą, paląc kolejnego papierosa. Miasto było szare i brzydkie. Kompletnie pozbawione życia domy i drogi. Mijało mnie wielu ludzi bardzo różniących się od siebie. Ludzie smutni i szczęśliwi, samotni i zakochani. Wiele typów i osobowości. Uwielbiałem patrzeć na ludzi. Skrywali w sobie tyle emocji… Również wiele emocji skrywał on. Chłopak, który szedł ulicą naprzeciwko mnie. Niegdyś najlepszy przyjaciel, dziś największy wróg, chociaż moja nienawiść do niego zmalała, do tego stopnia, że po prostu miałem go w głębokim poważaniu. Nie chciałem mu nic zrobić, przeciwnie. Chciałem uniknąć jakiegokolwiek spotkania z nim. Spuścić głowę w dół i minąć jak gdyby nigdy nic. Jakbyśmy byli dla siebie zupełnie obcy. Chłopak najwyraźniej też nie chciał mieć żadnego kontaktu ze mną. Nie zatrzymał się. Nie próbował w żaden sposób się wytłumaczyć. Cieszyłem się z tego, ponieważ nie mógłbym mu spojrzeć w oczy po tym wszystkim i myślę, że on również.

Nagle słyszałem za moimi plecami kroki. Ten ktoś biegł. Był coraz bliżej.

- Frankie! Proszę, zatrzymaj się – nie wiedziałem, co w tej chwili zrobić. Nie chciałem być niegrzeczny. Musiałem zachować spokój.

- Gerard, przepraszam, ale nie chcę z Tobą rozmawiać – powiedziałem nawet nie obróciwszy się.

- Frank, ja… ja… - stanął naprzeciwko mnie i spojrzał prosto w oczy. Widziałem ból. Kolejna łza powoli spłynęła po jego twarzy – możemy porozmawiać?

- Gee, ja nie wiem, czy jestem gotowy. Ja… - chłopak ani przez chwilę nie przestawał patrzeć mi w oczy. Moje serce biło tak szybko… Czułem, jakby zaraz miało wyskoczyć mi z piersi. Nigdy wcześniej tak nie miałem. Był tak blisko, że słyszałem jego przyspieszony oddech. Wiedziałem, co chce zrobić, ale nie mogłem do tego dopuścić. Stanowczym ruchem odsunąłem się od niego lekko przestraszony.

- Przepraszam – rzucił ze łzami w oczach i uciekł. Tak po prostu uciekł, bez żadnego wytłumaczenia.

Stałem na środku chodnika wbity jak w ziemię. Ta sytuacja, była więcej niż dziwna. Uczucie towarzyszące tej chwili, sprawiło, że złość i żal, a co najważniejsze – pustka, kompletnie wyparowały.

- Gerry, czekaj – zadrżałem. Chłopak chwiejnym krokiem obrócił się i otarł ręką twarz pełną łez – możemy iść do mnie, wtedy wszystko mi wytłumaczysz – nie wiedziałem, dlaczego tak uczyniłem. Widziałem, że ta cała sytuacja przytłacza go bardziej niż mnie. Nie mogłem patrzeć jak płacze, bo moje serce rozpadało się na tysiące malutkich kawałeczków.

Wyciągnąłem z kieszeni papierosa i ruszyliśmy w stronę domu. Oczywiście zachowaliśmy dystans od siebie. Całą drogę milczeliśmy idąc jak na ścięcie. Spojrzałem na jego twarz. Wciąż płakał. Jego oczy przepełnione były strachem. To nie było miłe dla żadnego z nas. Minęliśmy pierwszy zakręt, drugi, trzeci i byliśmy już na miejscu. Otworzyłem drzwi, dom był całkiem pusty. Żadnej żywej duszy, prócz nas. Nigdy w życiu nie czułem się tak nieswojo. Zaproponowałem coś do picia – odmówił. Usiadł na kanapie i przez chwile jeszcze patrzył się w sufit.

- Nie zrozum mnie źle. Ja nie chciałem. Ona… W chwili jak ją pierwszy raz zobaczyłem, od razu czułem do niej tylko nienawiść, bo wiedziałem jak cię skrzywdziła. Nie chciałem tego zrobić. Przysięgam – schował głowę w kolanach i co chwile ręką ocierał mokrą twarz – Sara nie zasługuje na ciebie – dodał i kompletnie się rozpłakał. Widząc to, moje serce zaczęło mnie piec, jakby ktoś z cały sił je ścisnął.

- Oh zamknij się już – nagle coś mnie tchnęło, jakiś przeraźliwie silny impuls gdzieś wewnątrz mnie. Patrząc na niego, nie wytrzymałem. Emocje sięgnęły zenitu. Delikatnie dotknąłem palcami jego suchych warg. Chłopak trząsł się. Teraz wszystko inne miałem gdzieś. Po raz pierwszy to ja postanowiłem zrobić ten pierwszy krok. Powoli przybliżyłem się do jego twarzy i musnąłem wargami o jego usta. Złączeni w namiętnym pocałunku, zapomnieliśmy o naszych wszystkich dotychczasowych problemach. Nie potrafię opisać uczucia, które w tej chwili mi towarzyszyło. Na te kilka minut świat się dla mnie zatrzymał. Nigdy dotąd nie odczuwałem niczego podobnego. Byłem szczęśliwy. Naprawdę szczęśliwy.

Gee przerwał pocałunek. Nadal cicho siedzieliśmy w objęciach, nic nie mówiąc. Spojrzał mi w oczy, uśmiechnął się i wtulił w moje ramie. Ciemna koszulka, którą miałem na sobie, powoli zaczęła robić się mokra od jego łez. Jednak nie przejmowałem się tym, bo wiedziałem, że to łzy szczęścia. Teraz byłem pewny, że nie okłamał mnie. Nie żałowałem. Cieszyłem się, że sytuacja tak się potoczyła. Wszystko było idealne do czasu, aż ktoś zapukał do drzwi. Gerard szybko odsunął się ode mnie, otarł pełną od łez twarz, a ja poszedłem otworzyć. Szybkim ruchem cisnąłem za klamkę. Nieznajoma osoba wpadła do mieszkania i od razu rzuciła mi się z płaczem na szyję. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to Sara. Egoistyczna istota bez żadnych uczuć. Spojrzałem na chłopaka siedzącego w drugim końcu pokoju. Jego nastrój z minuty na minutę zmienił się diametralnie. Nie ukrywam, że mój również.

- To on! To jego wina! – dziewczyna zaczęła się drzeć i płakać. Słyszałem tylko lekkie pochlipywanie w z drugiego końca pokoju.

- Uspokój się i wyjdź stąd – powiedziałem stanowczym tonem, nie dopuszczając dziewczyny do głosu.

- To on mnie pierwszy pocałował. Przyrzekam ci. Ja nigdy… ja…

- Powiedziałem wynoś się i nigdy więcej tu nie przychodź. Rozumiesz? – starałem się być bezpośredni i nie dać zmanipulować się kolejny raz dziewczynie. Nie wierzyłem jej. Nie wierzyłem w ani jedno jej słowo. Dosyć się przez nią nacierpiałem. Przyszedł czas, żebym w końcu zrozumiał swoje błędy.

Wybiegła i trzasnęła drzwiami. Usiadłem na kanapie zmęczony tym wszystkim. Gerard cały czas patrzył na mnie z niedowierzaniem ze łzami w oczach.

- Ufam ci – powiedziałem cicho. Chłopak podniósł kąciki ust do góry, pokazując przy tym swoje śnieżnobiałe zęby. Wyglądał tak pięknie, tak niewinne. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nasze pierwsze spotkanie to nie był przypadek. Nie wiedziałem jeszcze, co do niego czułem, ale wiedziałem, że to coś silnego i niepowtarzalnego. Coś, czego nie czuje się do każdej przypadkowej osoby. Coś niezwykłego.





wtorek, 8 lipca 2014

[5/?] From the earth to the morgue.

To już 5 rozdział. Nie wierzę, że doszłam już tak daleko. Uprzedzam, że może się Wam nie spodobać, ale zapraszam do czytania :)
_________________________________________________________________________________

*Gerard*

Podszedł blisko. Zbyt blisko. Zimną dłonią lekko przejechał po mojej twarzy. Moje ciało przeszyły dreszcze. Widziałem tylko jego śnieżnobiałe zęby, szczerzące się do mnie. Z każdą sekundą robiło mi się coraz bardziej gorąco. Pochylił się ku mojej twarzy i delikatnie musnął wargami po moich ustach. Czułem jego przyspieszony oddech, a moje serce nawet na chwilę nie zwalniało. Tym razem to ja postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Przysunąłem się do niego jeszcze bliżej i szybkim ruchem wpiłem w jego usta. Nie przejmowałem się niczym. Liczyło się tylko, co w danej chwili, te 20, może 30 sekund. Wszystko było takie idealne, do czasu…

- Halo, Gerard, wszystko w porządku? – tak, właśnie to tego czasu było idealnie.

- Przepraszam, zamyśliłem się – chłopak spojrzał na mnie zdziwiony, a ja strasznie speszony odwróciłem wzrok.

Można by pomyśleć, że nie jestem do końca normalny. Nie, to nie prawda. To moja chora wyobraźnia świruje. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się tak myśleć o kimś i to w tak bardzo realistyczny sposób. Czy coś ze mną nie tak?

Nastała cisza. Jeszcze chwilę siedzieliśmy, nie odzywając się do siebie, gdy całe milczenie przerwał głos Franka.

- Wiesz, wygląda na to, że chyba trochę tu posiedzimy – zaśmiał się.

Przytaknąłem głową, szukając w myślach jakiejś sensownej odpowiedzi.

- A zatem, co chcesz robić? – uśmiechnął się i w dziwny sposób przygryzł wargę.

Spojrzałem się na niego lekko zmieszany, nie wiedząc, co chłopak ma na myśli. Na szczęście tę niezręczną ciszę przerwały kroki w pokoju, w którym aktualnie się znajdowaliśmy.

- Ah, tu jesteście – krzyknął Mikey, zadowolony, że wygrał tę jakże idiotyczną zabawę, o której szczerze mówiąc już zapomniałem – pani Iero już od chyba pół godziny woła was na kolację.

- Już schodzimy – szepnął Frank znowu przygryzając wargę – chyba przestaję rozumieć jego sygnały albo po prostu źle je interpretuję.

Szybkim krokiem zeszliśmy na dół i zasiedliśmy do stołu wypełnionego po brzegi przeróżnymi przekąskami. Pani Iero uśmiechnęła się do mnie i zasugerowała, żebym cokolwiek zjadł. Trudno było mi odmówić, więc zabrałem się do jedzenia. Co chwilę spoglądałem na Franka. Siedział cicho przy stole, nie odzywając się ani słowem. Jego talerz wciąż świecił pustkami. Nie dość, że chłopak był chudy i blady, to na dodatek nic nie jadł. Ale przecież to nie moja sprawa, jak chłopak się odżywia, no nie? W końcu oderwał się od stołu (brawo Frankie) i zaczął mówić.

- Wybieram się dzisiaj na imprezę na plaży, może dołączycie się? – uśmiechnął się i spojrzał na mnie, a potem na Mikiego.

To miło z jego strony, że zaprosił nas na wspólną zabawę. Niestety będę musiał wybrać się na nią sam z Frankiem, ponieważ Mikey miał już plany na wieczór. Nie wiem czy to powód do smutku, czy raczej szczęścia.

Po chwili, podziękowałem i odszedłem od stołu. Zamierzałem przed wyjściem trochę się przygotować, ale Frank pociągnął mnie za rękę i chwile później znajdowaliśmy się już poza domem. Ulica była całkiem pusta. Jedyny dźwięk, który do nas dochodził, to szczekanie psów. Szliśmy powoli w stronę pobliskiego sklepu. Nie umiem wyrazić, co w tej chwili czułem. Po raz pierwszy byłem z kimś tak blisko. Nie chodzi tu o nic konkretnego, tylko o przyjaźń. W tej chwili zrozumiałem, że znalazłem prawdziwego kolegę, którego nigdy nie dane było mi mieć. Mimo, że nie odzywaliśmy się do siebie, czułem się przy nim nadzwyczaj dobrze. Czy to dziwne?

Zatrzymaliśmy się przy małym żółtym sklepie, który mieścił się tuż przy wejściu na niestrzeżoną plażę. Frank na chwilę mnie zostawił i wszedł do środka, a ja usiadłem na chodniku. Myślałem o dzisiejszym dniu. O tym, co się wydarzyło i tym, co może się jeszcze wydarzyć. Czy oni mnie polubią? Czy znajomi Franka, nie będą mieli nic przeciwko, że ten wziął obcego kolesia na imprezę? Te pytania, chodzące po mojej głowie zaczęły mnie powoli męczyć. Zamknąłem na chwile oczy, starając nabrać pozytywnego myślenia o dzisiejszej zabawie.

- Halo, ziemia do Gee – Frank stał przy mnie z siatką zakupów w ręce, cicho chichocząc.

- Przeprasza, troszkę odpłynąłem – chłopak spojrzał na mnie i uśmiechnął się, pokazując przy tym wszystkie zęby. Odwzajemniłem uśmiech, a ten zaczął się śmiać – hej, co cię tak bawi? – spytałem, lekko zdezorientowany, ale nie przestawałem się przy tym uśmiechać.

- Nic. Po prostu, po raz pierwszy widzę, szczery uśmiech z twojej strony.

- To chyba dobrze, nie? – nasze oczy się spotkały. Jego były takie nietuzinkowe… Nie mogłem na nie patrzeć, bo nie mógłbym oderwać wzroku. Szybko więc zmieniłem punkt mojego widzenia.

Tak więc, chwilę później znaleźliśmy się już na plaży. Z racji takiej, że dochodziła godzina 9, powoli zaczęło się robić ciemno.

- Papierosa? – cicho spytał Frank, nie wiedząc rekcji z mojej strony.

- Nie palę – odmówiłem stanowczo – ale nie krępuj się, nie będę miał nic przeciwko, jeśli będziesz palił przy mnie – uspokoiłem go i puściłem jeden z moich firmowych uśmieszków.

Frank jednym ruchem wyciągnął papierosa z paczki. Wyglądał zupełnie inaczej, kiedy palił. Widać było, że to go w pewien sposób odstresowuje. Zaciągnął się jeszcze kilka razy i poszliśmy dalej. Plaża wręcz roiła się od zakochanych par. Spojrzałem na Franka. Pocieszył mnie fakt, że nie tylko ja jestem sam. I wtedy stało się coś strasznie dziwnego. Podbiegła do niego jakaś dziewczyna. Była wysoką brunetką o figurze, jakiej mogłaby pozazdrościć jej większość dziewczyn. Ale w sumie, ja się na tym nie znam. Akcja szybko jednak zmieniła swój bieg. Okazało się, że owa dziewczyna, była dziewczyną Franka. Dziwne prawda? Jeszcze niedawno próbował popełnić samobójstwo przez byłą, a teraz? Nieznajoma podeszła do Franka i pocałowała w usta. Jej niewinny całus zamienił się w namiętny pocałunek, jak w filmach. Poczułem się wtedy strasznie nieswojo. Coś jakby ból? Sądzić by można było, że lekko zadurzyłem się w chłopaku, ale to nie prawda. Nie jestem gejem. Po prostu nie lubiłem patrzeć na całującą się parę, a w szczególności, gdy uczestniczył w tym Frank.

- Kochanie, może przedstawisz mnie swojemu koledze? – uśmiechnęła się do mnie i oblizała wargę.

- Oczywiście – spojrzał na nią tak, jak zakochany patrzy na swoją kobietę i puścił jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów – Gerry, to jest Sara. Sara to jest Gerard.

I w tym momencie moje serce prawie eksplodowało. Ta dziwka zrujnowała mu życie! Jak on do cholery może się z nią umawiać. Nie, po prostu nie mogłem w to uwierzyć.

- Miło mi cię poznać, Gee. Chyba mogę się tak do ciebie zwracać? – uśmiechnęła się szeroko i seksownie przygryzła wargę, jakby próbowała mnie poderwać.

- Mnie również – puściłem fałszywy uśmieszek i odwzajemniłem uścisk dłoni – Frank, mogę z tobą pogadać? – to pytanie jakby samo się ze mnie wymsknęło. Nie mogłem tego tak po prostu zostawić. Lubiłem go, nawet bardzo. Nie chciałem, żeby znowu działa mu się krzywda.

Frank przeprosił na chwilę tą szmatę (nie umiem inaczej się o niej wypowiedzieć) i odeszliśmy kawałek dalej.

- Człowieku, co ty wyprawiasz? – złość nasilała się we mnie z minuty na minutę – przez tą dziewczynę chciałeś odebrać sobie życie! Ona cię zrani! – nie umiałem się pohamować. Po prostu zależało mi na Franku i na naszej znajomości. Nie chciałem go stracić. Nie w ten sposób.

- Gee, zrozum. Ja ją kocham, a ona kocha mnie. Każdy ma prawo popełniać błędy. Sara również. Nie spychaj jej na samo dno z tego powodu – chłopak starał się mnie za wszelką cenę uspokoić. Położył rękę na moje ramię, czekając na jakąkolwiek odpowiedź z mojej strony – Gee, ja cię lubię, bardzo cię lubię i proszę, nie wykluczaj naszej przyjaźni, tylko dlatego, że nie lubisz mojej dziewczyny.

I nagle wszystko się zmieniło. Cała złość momentalnie wyparowała. Mam przyjaciela. Pierwszy raz mam prawdziwego przyjaciela.

- Chodźmy się napić – zasugerowałem. Widać było, że chłopak również miał na to ochotę.

- Poczekaj tu, a ja coś przyniosę – zaproponował chłopak. Usiadłem na drewnianej ławce przy starym, nieużywanym już miejscu przeznaczonym na ognisko i czekałem aż wróci.

Nie sądziłem, że jeszcze czekają mnie tego wieczoru jakieś niespodzianki. A tu nagle zjawiła się ona. Tak to była Sara. Mimo, że jej nie znałem, żywiłem do niej tylko czystą nienawiść.

- Czekasz na Franka? – skinąłem głową – to wspaniale, bo też na niego czekam. Czy mogę poczekać z tobą? – jej sam sposób mówienia doprowadzał mnie do szału.

- Możesz – powiedziałem to tak sucho i nieprzyjemnie, że jestem pewien, iż dziewczyna raczej również nie darzy mnie jakąś szczególną sympatią.

Sara usiadła koło mnie i zaczęła mówić, o tym jak jej się układa z Frankiem. Nie chciałem tego słuchać. Tak jakby coś przeraźliwie kłuło mnie od środka. Dziewczyna przybliżyła się jeszcze bardziej i położyła rękę na moje udo.

- Sara, co ty robisz? – zdziwiony, a zarazem przestraszony, natychmiastowo odsunąłem się od niej.

- Gee, wiem, że tego chcesz – przysunęła się do mnie z powrotem i zaczęła dotykać. Próbowałem ją za wszelką cenę powstrzymać, ale ona nie dawała za wygraną. Jednym ruchem wpiła się w moje usta.
Nie chciałem…

- NIENAWIDZĘ CIĘ! – dźwięk rozbijających się o ziemię szklanek, wypełnionych po brzegi alkoholem, przerwał poczynania dziewczyny.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

[4/?] Hold on tight and don't look back.

A więc, po tak długim czasię dodaję czwarty rozdział. Męczyłam się z nim tak długo, ale w końcu udało mi się przez niego przebrnąć. Nie wiem, czy się spodoba, ale zapraszam do czytania :) 
________________________________________________________________________________

*Gerard*

Nie mogłem zasnąć. Ta bezsenność powoli mnie wykańczała. Spojrzałem na zegarek, była 4 w nocy. Wstałem z łóżka, zapaliłem światło i usiadłem przy czarnym biurku. Szybko sprzątnąłem z niego wiele niepotrzebnych kartek, rysunków, plakatów. Otworzyłem jedną z szuflad i wyciągnąłem płaskie, plastikowe pudełeczko, w którym znajdowało się kilka ołówków, o różnych grubościach. Wziąłem kartkę i zacząłem rysować. Z początku nie wiedziałem, co będzie przedstawiać moja praca. Dałem całkowicie ponieść się wyobraźni. Naszkicowałem jedno oko, potem drugie, nos i usta. Postać z czasem zaczęła nabierać kształtów. Długi kosmyk włosów opadający bezwładnie na czoło, tak bardzo idealne rysy twarzy. Kończyłem jeszcze dopracowywać rysunek, gdy nagle usłyszałem głos mojego młodszego brata, wołającego na śniadanie. Nawet nie zorientowałem się, kiedy ten czas minął. 5 godzin spędziłem na rysowaniu wyimaginowanego przez moją bujną wyobraźnię człowieka.

Podszedłem do dużej szafy, wyjąłem z niej pierwsze lepsze czarne dżinsy z dziurami na kolanach i wsunąłem je na nogi. Jeszcze tylko ogarnąłem szybko to, co znajdowało się w tej chwili na mojej głowie i powoli zszedłem na dół. Wysoki szatyn w okularach jak zwykle siedział przed telewizorem z kanapką w ręce i oglądał jakieś durne filmy fantastyczne.

- Co na śniadanie? – spytałem i usiadłem koło brata.

- To co sobie zrobisz – burknął nieprzyjemnie Mikey, spojrzał na mnie, puścił jeden ze swoich cynicznych uśmieszków i szybkim krokiem poszedł do swojego pokoju.

Wystraszyłem się. Co mogło stać się mojemu bratu, że od rana złościł się na mnie z niewiadomo jakiego powodu? Po cichu podszedłem pod drzwi i zapukałem. Cisza. Nikt nie odpowiadał, więc powoli cisnąłem za klamkę. Chłopak skulony leżał na drewnianym łóżku i udawał, że mnie nie widzi. Zbliżyłem się do niego i odgarnąłem włosy opadające mu na czoło.

- Co się dzieje? Mnie możesz powiedzieć o wszystkim, pamiętaj – szepnąłem cicho i usiadłem na łóżku. Mikey spojrzał na mnie i wystraszony zaczął brzęczeć coś pod nosem. Nic z tego nie rozumiałem. Nie wydobywając z siebie ani słowa, uświadomiłem mu, że może mi zaufać i opowiedzieć, co się stało.

- Bo wiesz Gerard… Odkąd się tu przeprowadziliśmy nie mam żadnego znajomego – i to niby był ten powód, żeby od rana być obrażonym na cały świat?! Ja nigdy nie miałem żadnego znajomego i co? I jakoś żyję. Rozumiem, Mikey to jeszcze dziecko, ale mógłby już choć trochę dorosnąć – i do tego… jeszcze ty chcesz mnie zostawić – oniemiałem. O co mogło mu chodzi? Zostawić? Oh ta dwuznaczność – Gerry, ja widziałem. Ja widziałem te żyletki leżące pod twoim łóżkiem. Nie chcę, żebyś zrobił sobie czegoś złego – kolejna łza skapnęła na jego krwistoczerwoną koszulkę.

W tym momencie zbladłem. Po moim policzku popłynęła jedna, słona, samotna łza. Nie widziałem, czy mam go opieprzyć za grzebanie w moim pokoju, czy raczej pocieszyć i uświadomić, że nie ma powodu do smutku.

- Mikey, nie płacz – sam w tej chwili popłakałem się jak małe dziecko – wiesz dobrze, że ty i mama jesteście dla mnie najważniejsi. Przyrzekam ci, że to było raz i to pod wpływem impulsu – nie chciałem kłamać, ale nie mogłem tak bardzo ranić chłopaka.

Powoli przysunąłem się do niego i z całych sił przytuliłem. Poczułem, że muszę z tym skończyć, że muszę być dla niego wsparciem. Siedzieliśmy w objęciach jeszcze chwilę, gdy nagle usłyszeliśmy kroki. Na początku obaj się przestraszyliśmy, ale potem uświadomiliśmy sobie, że mama mogła już wrócić z pracy. Chłopak szepnął mi do ucha trzy słowa, a potem stanowczym ruchem odsunął się ode mnie, słysząc zbliżającą się mamę. Kobieta powoli chwyciła za klamkę i otworzyła drzwi do pokoju. Siedziałem nadal zaskoczony tym, co przed chwilą powiedział mi brat. „Samobójcy to tchórze”? Przecież ja do cholery nie chcę się zabić. Nie wiedziałem, co mam myśleć.

- Cześć skarby. Dzwoniła do mnie dzisiaj pani Iero. Zaprosiła nas na kolacje – podekscytowana usiadła na łóżku i czekała na naszą reakcję.

- Eh, to fajnie – przerwał milczenie Mikey, nawet nie starając się udawać, że ta wiadomość go ucieszyła.

Uśmiechnąłem się lekko i poszedłem w stronę swojego pokoju. Już miałem rzucić się na łóżko, gdy nagle widok z okna stał się większym obiektem mojego zainteresowania. Na kamiennej posadzce przed wejściem do domu, siedział niski brunet. Miał na sobie czarną bluzkę z logiem jakiegoś nieznanego mi zespołu, ciemne dżinsy i jak zwykle nieogarnięte włosy, co w jego przypadku dodawało mu jeszcze większego uroku. Widać było, że coś go niepokoi. Co minutę zerkał na zegarek, który częściowo przykrywał jego blizny na prawej ręce. Wyglądał tak uroczo, jak się denerwował…

Boże, Gerard, opanuj się.

Nieoczekiwanie spojrzał w moją stronę. Spanikowałem. Serce zaczęło mi szybciej bić. Bałem się, że Frank mógłby się domyślić, że obserwowałem go od jakiegoś już czasu. Schowałem się za firanki i czekałem, aż chłopak spuści wzrok z mojego okna.

- Cześć, Gee! – cholera. Musiał mnie zauważyć. Ostrożnie, tak, żeby nie było mnie widać, przesunąłem się w stronę łóżka. Jak gdyby nigdy nic, położyłem się i próbowałem na chociaż chwilę zmrużyć oczy. Gdy powoli zacząłem odpływać i przechodzić do kolejnej fazy mojego snu, poczułem lekkie szarpnięcie za nogę. Przed moimi oczami ujrzałem Mikiego. Stał i patrzył się na mnie z lekkim uśmieszkiem.

- No i co się gapisz? – spojrzałem na zegarek. Rany boskie, jak już późno. Nawet nie wiedziałem, kiedy ten czas minął.

- Ogarnij się Gerry, bo zaraz wychodzimy – powiedział stanowczym głosem i wyszedł.

Odgarnąłem włosy z czoła i podszedłem powoli do dużej szafy. Wyjąłem z niej bardzo podobne dżinsy do tych, co miałem właśnie na sobie, tyle że mniej zniszczone i bardziej „wyjściową” koszulkę. Zabrałem wszystkie rzeczy i poszedłem szybko do toalety. Delikatnie ściągnąłem spodnie, gdyż pojedyncze nowe rany na udach szczypała przy każdym szarpnięciu. Kredką pomalowałem sobie lekko powieki, włożyłem koszulkę i zbiegłem na dół. Mikey z mamą stali już gotowi w przedpokoju.

Wyszliśmy z domu i dosłownie 3 minuty później byliśmy już na miejscu. Pani Iero powitała nas z uśmiechem. Zdziwiłem się, ponieważ Franka nie było. Myślałem, że to dobry moment, żeby się lepiej poznać, bo w końcu od niedawna żyjemy po sąsiedzku, a oprócz niego nie znam tu nikogo. Nie dając niczego po sobie poznać, usiadłem naprzeciwko mamy.

- Frank zaraz powinien wrócić – stanowczo powiedziała pani Iero, przerywając tą niezręczną ciszę.

Spojrzałem na jej twarz. Była dosyć młodą kobietą, ale widać, że bardzo zapracowaną. W ostatnim czasie nie miała w życiu łatwo... Próba samobójcza własnego dziecka musiała kobietę wybić z normalnego funkcjonowania, postawić w bardzo trudnej sytuacji.

Mama Franka zaczęła temat, którego tak strasznie się obawiałem. Miałem już dosyć ciągłych podziękowań, płaczu i żalenia się. Uratowałem mu życie, tak? Ale co z tego, skoro koleś ma mnie w dupie? Moje przemyślenia przerwał krzyk.

- Frank! Frank! Gdzieś ty był?! – wściekła kobieta rzuciła na niego zabójcze spojrzenie.

- Nie teraz… - szybko odpowiedział, a ja nawet nie zauważyłem, kiedy chłopak wspinał się po schodach na górę.

- Chłopcy, może poszlibyście na górę, a ja porozmawiałabym z waszą mamą? – kiwnęliśmy potwierdzająco głową i szliśmy w kierunku schodów. Z każdym krokiem dochodziła do nas coraz to głośniejsza muzyka. Staliśmy już przed drzwiami. Zapukałem, ale nikt nie otwierał. Chwile jeszcze czekaliśmy, ale w końcu Mikey cisnął za klamkę i bez zaproszenia weszliśmy do środka.

- Cześć, Frank – rzuciłem, jak gdyby nigdy nic – zaraz… Co Ci się stało? – z jego przeciętej brwi leciała krew, a pod spuchniętym okiem widniał ogromny, fioletowy siniak. Musiał kogoś ostro zdenerwować, że ten ktoś tam mu przypieprzył.

- Błagam, nie mówcie nic mojej mamie – ze strachem w oczach i lekką obawą, poszedł do toalety zmyć z siebie krew.

Nie szło mu to chyba najlepiej, bo siedział już tam z 20 minut. Spojrzałem na brata. Przerażony siedział na łóżku Franka nie wiedząc, co powiedzieć.

- Hej, Mikey! Mógłbyś podać mi plaster, który leży na szafce przy biurku? – głos Franka, rozległ się po pokoju. Mikey sięgnął po plaster i zaniósł do łazienki, poczym obaj wrócili do pokoju. Na twarzy chłopaka nie było teraz widać nawet najmniejszego siniaka, a plaster, pod którym kryła się rozcięta brew ukryty był pod czarną grzywką. Koleś umiał się dobrze zamaskować.

Nagle mój kochany brat wpadł na jakże świetny pomysł zabawy w chowanego. Już dawno wyrosłem z takich dziecinnych gier. Frank spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem.

- W sumie i tak nie mamy nic ciekawszego do roboty – chłopak nie przestawał się śmiać – w takim razie młody, ty szukasz.

Mikey odwrócił się do nas plecami i zaczął liczyć do trzydziestu. Ledwo się obejrzałem, Franka już nie było. Dobra, skoro już się bawimy w tą idiotyczną grę, wypadałoby się i mnie schować. W sąsiednim pokoju zauważyłem dużą starą szafę. Starałem się otworzyć ją jak najdelikatniej, żeby nie skrzypiała.

- Szukam!

Nie zważając na to, co znajduje się w środku, jednym ruchem zatrzasnąłem za sobą drzwiczki. Było tak ciemno, że kompletnie nic nie widziałem. W chwili, gdy próbowałem się obrócić, potknąłem się o niewiadomy przedmiot i upadłem na coś miękkiego.

- Ała!

- Frank?

- Cholera, Gee, przygniotłeś mi… A z resztą nieważne – chłopak mimo bólu śmiał się bez opamiętania.

Przesunąłem się na bok i sam również zacząłem się śmiać. Trwało to około 20 minut. W końcu zdaliśmy sobie sprawę, że Mikey chyba o nas zapomniał. Postanowiliśmy przestać się ukrywać i wydostać się z szafy. Zdecydowanym ruchem pchnąłem drzwiczki.

- Cholera, Frank, chyba się zatrzasnęły! – przerażony oznajmiłem chłopaka.

- Czekaj, ja spróbuję – starania Franka również poszły na marne.

- Halo! Pomocy! – krzyczałem ze wszystkich sił.

- Wszyscy są na dworze, nikt nas nie usłyszy - oniemiałem. Ja z chłopakiem, zamknięci w jednej, ciasnej jak na nas dwóch szafie? To było chore – oj będzie ciekawie…

wtorek, 29 kwietnia 2014

[3/?] You're just a sad song.

Wiem, rozdział bardzo nudny, krótki i masa błędów. Ale i tak zapraszam do czytania.
________________________________________________________________________________

„To już koniec. Masz to co chciałeś”. Udało mi się otworzyć oczy. Widok, który ujrzałem wstrząsnął mnie tak bardzo, że kilkakrotnie sprawdzałem, czy oczy mnie nie zawodzą. Jednak nie myliłem się. W otchłani ciemności ujrzałem chłopaka. Miał dość długie czarne włosy, ciemny makijaż i ten cyniczny uśmieszek, który niegdyś doprowadzał mnie do szału.
Dlaczego on to zrobił? Dlaczego koleś, który uratował mi życie teraz postanowił mnie zabić i to w tak brutalny sposób?

- Gerard! – krzyknąłem, gdy ten przerywał moje cierpienie.

~

Teraz ten sam chłopak, z tą samą fryzurą i makijażem, jednak z bardziej wystraszonym wyrazem twarzy stał przy łóżku, na którym leżałem. Patrzył na mnie z przerażeniem, trzymając w rękach herbatę. Odłożył kubek na duże czarne biurko, na którym leżało pełno jakiś plakatów i rysunków, podszedł bliżej i usiadł na łóżku. Przyglądał mi się z troską, a ja trząsłem się jak opętany. Tak strasznie się bałem.
Dlaczego akurat on w moich snach jest głównym powodem do strachu?
Dlaczego zupełnie nieznana mi osoba, musi mi się śnić każdej nocy?

Nasze spojrzenia się spotkały. Miał tak piękne, duże oczy. Patrzyłem w nie przez chwilę, zastanawiając się, jakiego są koloru. Były tak unikatowe, że nie sposób było określić ich za pomocą jednej barwy. A co najlepsze, nie widziałem w nich żadnych morderczych myśli. Mogłoby się nawet wydawać, że jest do mnie przyjacielsko nastawiony. Chłopak nieoczekiwanie z powrotem chwycił kubek herbaty i bez słowa wcisnął mi go w ręce. Nie mogłem tak spokojnie siedzieć, milczeć i popijać sobie ciepłą herbatkę w cudzym łóżku. Odważyłem się w końcu pierwszy odezwać, bo czujem się z chwili na chwilę coraz bardziej nieswojo.

- Cześć, Gerard – tak, właśnie w ten sposób przerwałem tą niezręczną ciszę – możesz mi powiedzieć, gdzie ja jestem?

- O cześć, Frankie. Mam nadzieję, że mogę tak do ciebie mówić, Frankie – zaśmiał się pod nosem, co mnie strasznie zirytowało – jesteś w moim pokoju. Znalazłem cię leżącego pod moimi drzwiami – odczułem, że chłopak ze wszelkich sił powstrzymuje się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Chyba był z siebie bardzo dumny, że już drugi raz uratował mi życie.

- A tak. Zamierzałem wybrać się do ciebie, żeby przeprosić za moje zachowanie w szpitalu i przede wszystkim podziękować za to, co jakiś czas temu zrobiłeś. Wiesz, o co mi chodzi – uf wreszcie mam już to za sobą. Teraz mogę wracać do domu.

Chłopak uśmiechnął się i powiedział, że nigdy by się nie zawahał w sytuacji, w której narażone jest życie człowieka.

Nagle spoważniał. Popatrzył mi prosto w oczy i szepnął, że zawsze mogę na niego liczyć i że jeśli chcę, mogę z nim o tym porozmawiać. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc tylko się uśmiechnąłem i spuściłem oczy w dół.

- Wiesz Gerard, ja już muszę iść – powiedziałem stanowczo, a jemu jakby nagle zrobiło się smutno. Jego zielonomiodowobursztynowe oczy (nie wiem, jak inaczej mógłbym je określić) nagle zaczęły się szklić i błądzić po wszystkich zakątkach pokoju.

- Proszę zostań, chociaż na chwilkę. Tak dawno z nikim nie rozmawiałem – podszedł do jednej z szafek, wysunął szufladę i wyjął z niej kilka płyt – jakiej muzyki słuchasz?

- O matko, stary, czy to… czy to płyta Led Zeppelin? – nigdy nie spotkałem się z ludźmi, którzy słuchają tak dobrej muzyki. Uśmiechnął się i kiwnął potwierdzająco głową.

Siedzieliśmy obaj na łóżku dyskutując na temat naszych ulubionych zespołów. Koleś słucha tak świetnej muzyki, że chyba nawet trochę go polubiłem. To dziwne, bo prócz Berta nigdy nie miałem żadnego innego kolegi.

Gadaliśmy o tym tak jeszcze chwilę, gdy nagle Gerard przerwał dyskusję.

- Nie rozumiem ludzi, którzy chcą się zabić – strasznie mnie to zdenerwowało. Chłopak przecież dobrze wiedział, że nie chcę o tym rozmawiać, że chcę o tym zapomnieć.

Milczałem. W końcu wreszcie wstałem, podziękowałem za wszystko i udałem się w stronę drzwi. Gerard, chyba trochę zmieszany, bez słowa zaprowadził mnie na dół. Szybko wsunąłem na stopy zniszczone, czarne trampki i wyszedłem.

Było jeszcze dosyć wcześnie, więc postanowiłem się przejść. Szedłem po chodniku wzdłuż dziurawej drogi. Zatrzymałem się w parku, usiadłem na ławce i przyglądałem się ludziom. Uśmiechnięte dzieci radośnie biegające od drzewa do drzewa, dwoje ludzi siedzących w objęciach na trawie, wszystko takie idealne. A ja? Ja byłem tylko wyrzutkiem społeczeństwa, niechcianym i nielubianym czymś.

Samotnie odpoczywając w ciszy, na chwilę zmrużyłem oczy. Moje rozmyślenia przerwał przerażający krzyk dziewczyny. Moje najgorsze przypuszczenia się potwierdziły. Tak to była Sara.

- Kochanie! Nawet nie wiesz, jak za tobą tęskniłam – podeszła do mnie i zaczęła całować i obściskiwać.

Kochanie?! Kochanie?! Co ta dziwka sobie wyobraża. Tak tęskniła, że nawet nie raczyła się wybrać do szpitala…

- Sara, odpieprz się ode mnie. Nie chce mieć z tobą nic wspólnego – odsunąłem ją od siebie, wstałem i odszedłem.

W tym momencie dziewczyna dostała jakiegoś napadu złości. Zaczęła bić mnie po twarzy i plecach.

- Tak naprawdę nigdy cię nie kochałam! Byłeś dla mnie tylko kolejnym chłopcem do zaliczenia! – w tym momencie zamarłem. Z trudem powstrzymywałem płacz. Te słowa tak bardzo zraniły mnie od środka. Udawałem, że mnie to nie ruszyło i poszedłem w stronę domu.

Nie zważając na zaczepki niemających własnego życia idiotów, biegłem ze wszystkich sił w nogach. Nie dawałem już rady. Znowu miałem wszystkiego dosyć. Dosyć życia, dosyć zła i nienawiści. Nogi zaczęły mi się plątać, ziemia się zapadać, a oczy jakby odmawiać posłuszeństwa. Chciałem już być w domu, zamknąć się w swoim pokoju i wypłakać wszystkie łzy. Z wielkim trudem, ale udało mi się dotrzeć do miejsca. Szybko uporałem się z kluczami i wszedłem do środka.

- Frank? – nie odpowiedziałem.

Zapłakany wszedłem do mojego pokoju i rzuciłem się na łóżko. Przytulając do siebie poduszkę, krzyczałem ze wszystkich sił.

- Frank? – czy mi się zdaje, czy nie jestem sam?

- Gerard? – otarłem łzy z twarzy starając się zachować spokój – co ty tu robisz?

- Zostawiłeś u mnie bluzę. Twoja mama powiedziała, że zaraz przyjdziesz, że mogę poczekać. Przepraszam, już sobie idę – powiedział, klepiąc mnie delikatnie po ramieniu – no chyba, że… Chciałbyś porozmawiać?

- Tak – to słowo jakby samo wymsknęło się z moich ust. Nie wiem, co strzeliło mi do głowy, żeby zwierzać się obcemu kolesiowi.

Chwile jeszcze milczałem. W końcu przełamałem się i zacząłem opowiadać o dzisiejszym spotkaniu z Sarą. Chłopak wyglądał, jakby faktycznie było mu mnie żal.

- Byliśmy ze sobą 2 lata, miesiąc i 6 dni, a ona dzisiaj powiedziała mi, że nigdy mnie nie kochała i chciała mnie tylko zaliczyć. Czuję się jak ostatnie gówno – i w tym momencie nie wytrzymałem i wybuchnąłem płaczem. Poczułem jak moje ciało obejmuje nieśmiało jakaś bezbronna duszyczka. Mimowolnie odwzajemniłem uścisk, przez moje ciało przeszły ciarki. Szybko zorientowałem się, że to co robię mogłoby wydawać się dziwne. Lekko przestraszony, odsunąłem się na drugi koniec łóżka.

- O stary, jak już późno! – krzyknął, zerwawszy się z łóżka. Muszę spadać. Trzymaj się i nie rób nic głupiego.

Chłopak wyszedł. Znowu poczułem się samotny. Nie wiem dlaczego, ale jego obecność dzisiaj bardzo mi pomogła. Gdybym przypadkiem nie zostawił u niego bluzy, pewnie teraz leżałbym zakrwawiony na łóżku.

Dobra, Frank, ogarnij się. Nie możesz całe życie się nad sobą użalać.

Wstałem i poszedłem do toalety naprzeciwko mojego pokoju. Otarłem z twarzy rozmazane pozostałości makijażu i zszedłem na dół do mamy. Ciemnowłosa kobieta jak zwykle stała w kuchni i przygotowywała coś dobrego do jedzenia. Mówi, że gotowanie to jej pasja. Przywitałem się z nią i rozłożyłem wygodnie na kanapie przed telewizorem. Mama przerwała swoją dotychczasową pracę i usiadła koło mnie, odgarniając mi wiecznie opadającą grzywkę z czoła.

- Widzę, że się zaprzyjaźniliście z Gerardem – potwierdzająco kiwnąłem głową, nie wiedząc, co innego mógłbym jej odpowiedzieć – rozmawiałam z jego mamą. Gerard ewidentnie cię polubił.
Puściła jeden ze swoich uśmiechów i wróciła ponownie do wykonywanej wcześniej czynności. Mnie zaś na twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Nie sądziłem, że ktokolwiek mógłby mnie polubić...

Frank, dosyć... przestań o nim myśleć.