_____________________________________________________________________________
Czekolada
Nie rozumiem ludzi, którzy nie lubią
czekolady… A jeszcze bardziej nie rozumiem ludzi, którzy opowiadają, że udało
im się zjeść na raz całą połowę! Czy to naprawdę taki wyczyn? Wyczynem byłoby
zjedzenie kostki czekolady bez sięgnięcia po kolejną… Nie ufam takim ludziom.
Człowiek nie lubiący czekolady, phh, to nie człowiek. Przecież nie da się jej
nie lubić. Dla mnie jest jak moja ulubiona książka, jak najlepszy film życia,
do którego się ciągle wraca, jak serial, oglądany na okrągło, czekając na
pojawienie się kolejnego sezonu… Czy naprawdę tacy ludzie istnieją? Współczuję
im.
Ostatnia kostka. Koniec. Powoli
podnoszę się z kanapy czując jak kręci mi się w głowie. Niepostrzeżenie łapię
się za brzuch. Chyba zaraz zwymiotuję. Szybkim krokiem biegnę do kuchni i
otwieram po kolei każdą szafkę w poszukiwaniu jakiejkolwiek czystej szklanki,
filiżanki albo czegokolwiek, byleby tylko móc się napić. W końcu podchodzę do
zlewu i odkręcam zimną wodę. Układam dłonie w małą łódeczkę, najszczelniej jak
tylko potrafię i biorę kilka dużych łyków. „Chyba trzeba zabrać się za
sprzątanie” – myślę, po czym sięgam z lodówki kolejną butelkę średniej klasy
wina i rzucam się na stary fotel, z „wysiedzianą” dziurą na samym środku, z
której przy najmniejszym ruchu wyłania się mała, ale niezwykle wkurzająca
sprężynka, wbijająca się prosto w mój tyłek. „Na zdrowie, Sou” – upijam łyka
prosto z butelki. A potem jest już tylko pustka.
Budzik jak zwykle zerwał mnie na nogi o
5:30 rano. Dzisiaj to już wybitnie nie chciało mi się wstać. Szybkim krokiem
udałam się pod prysznic, a następnie, nie wysuszywszy nawet włosów, nasunęłam
wąskie dżinsy, które jak co ranek nie chciały przejść przez moją pupę. Podobno
nie jest ona wcale taka wielka, ale jak to powiedział mi kiedyś dawny
przyjaciel Kith, „zamiast w tyłek, mogłoby pójść w cycki”. Prostak. Kilka
przysiadów i dżinsy znalazły się w końcu we właściwym miejscu, chociaż dzisiaj
sprawiały wrażenie jakby miały zaraz pęknąć w szwach. Przebrałam się w dres.
Jeszcze tylko mój ulubiony t-shirt z logiem zespołu, którego uwielbiałam w
czasach gimnazjalnych (tak, ta koszulka ma już swoje lata) My Chemical Romance,
trampki i mogłam iść do pracy. Pracy… jeśli niańczenie cudzych bachorów można
by nazwać pracą, to tak, szłam do pracy. „Jeśli Viktor znowu mnie ugryzie w
ramię, skręcę mu kark”. Ostatnio miałam mały kryzys, straciłam pracę w kinie,
złożyłam kilkaset podań, ale nic to nie dało. Moje dni zaczęły wyglądać jak z
największego horroru. Budziłam się rano, jeśli godzinę 12 można by nazwać
poranną, leżałam gdzieś do około 15 aż nie zrobiłam się głodna, w końcu
wychodziłam na obiad do taniego baru znajdującego się pod moją kawalerką w tej
samej nędznej kamienicy. Menu znałam już na pamięć i chyba wypróbowałam już tam
wszystkiego. Z resztą i tak każde danie smakowało jednakowo. Tak samo
nieprzyprawione, tak samo nijakie. Rzadko kiedy po skończonym posiłku robiłam
coś pożytecznego, typu porządki albo spotkania ze znajomymi, randki itp.
Zazwyczaj, a raczej zawsze, szłam do najbliższego sklepiku, znajdującego się
kilka przecznic dalej. „To co zawsze?” – pytał kasjer, a potem nawet nie
usłyszawszy odpowiedzi wręczał mi wino marki Louvar i dużą mleczną czekoladę
Milka. Wróciwszy do domu, włączałam kolejny odcinek „Orange is the new black” i
zajadałam się czekoladą, którą co jakiś czas popijałam winem prosto z butelki,
bo jak zwykle nie znalazłam czasu ani chęci na pozmywanie tych wszystkich
naczyń piętrzących się w malutkim zlewie. Ostatnio nawet kupiłam nowy komplet
naczyń, byleby tylko nie musieć zmywać tych starych. Idiotka.
- Pani
Sousanne, czy moglibyśmy porozmawiać? – głos mojego pracodawcy wybudził mnie z
moich dalekich przemyśleń. Nie usłyszałam kiedy wrócił do domu z pracy w
korporacji. Nawet nie wiem dokładnie, czym on się w życiu zajmuje, ale jego
postawa podpowiada mi, że musi mieć pod sobą jakiś ludzi, bo nie ma
najmniejszego problemu w wydawaniu bezsensownych poleceń i wydaje mi się, że
nawet czerpie z tego dużo satysfakcji – Jessica wczoraj powiedziała, że mówi
Pani przy moich dzieciach brzydkie słowa – co? Jessica to czteroletnia córka
Pana Smirtha, nie ma dnia, żeby nie posikała się w majtki. Nie ukrywam, być
może zdarzyło mi się kilka razy powiedzieć ciche „kurde”, gdy Nathan wyrywał mi
włosy, Sam kopał po kostkach, Viktor gryzł co popadnie, a Jessica po prostu nie
ogarniała swoich potrzeb fizjologicznych.
- Nie
przypominam sobie takiej sytuacji Panie Smirth, ale wezmę to pod uwagę i zacznę
dokładnie przekalkulowywać każde swoje słowo, przed tym nim ujrzy ono światło
dzienne – wydukałam najpiękniej jak tylko potrafiłam, bo naprawdę potrzebowałam
tej pracy. Smirth, wysoki, szczupły mężczyzna o ciemnych włosach i grubych,
czarnych, krzaczastych wąsach, spojrzał na mnie, zmierzył od góry do dołu tym
swoim okropnym wzrokiem, jakby za sekundę miał zwymiotować na mój widok i
przerwał tą chwilową niezręczną ciszę.
-
Dobrze, Panno Sousanne, jednakże nie o tym w sumie chciałem z Panią rozmawiać.
Zabieram dzieci do Kalifornii, także nie będzie Pani nam już potrzebna. Proszę,
tutaj jest wypłata za ostatnie dwa tygodnie, plus mała premia.
Stałam
jak wmurowana. Smirth trzymał w rękach brązową kopertę, a ja nie wiedziałam,
gdzie jestem, ani co się dzieje. „Dupek. Co za pieprzony dupek.” Po chwili, gdy
zrozumiałam, co jest grane, wzięłam tą marną wypłatę, podziękowałam i wyszłam.
Byłam tak wściekła, że o mało co nie wykrzyczałam mu w twarz, że jest
beznadziejnym ojcem, a te jego bachory to niedoszli kryminaliści. Wiem, że nie
powinno się dzieci oceniać ze względu na ich rodziców, ale te dzieci, to nie
były zwykłe, urocze, kochane dzieci. To były potwory.
CDMN (ciąg dalszy MOŻE nastąpi)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz