poniedziałek, 16 lipca 2018

Bez tytułu - Rozdział 1 "Czekolada" (fragment)

Cześć. Jakiś czas temu wymyśliłam sobie taką historię. Historię życia pewnej dwudziestokilkulatki o imieniu Sou - skrót od Sousanne. Chciałam komuś pokazać, co napisałam, ale nie mam komu (albo za bardzo się wstydzę), więc fragment pierwszego rozdziału wrzucę sobie tutaj, bo tak. Peace
_____________________________________________________________________________




Czekolada


         Nie rozumiem ludzi, którzy nie lubią czekolady… A jeszcze bardziej nie rozumiem ludzi, którzy opowiadają, że udało im się zjeść na raz całą połowę! Czy to naprawdę taki wyczyn? Wyczynem byłoby zjedzenie kostki czekolady bez sięgnięcia po kolejną… Nie ufam takim ludziom. Człowiek nie lubiący czekolady, phh, to nie człowiek. Przecież nie da się jej nie lubić. Dla mnie jest jak moja ulubiona książka, jak najlepszy film życia, do którego się ciągle wraca, jak serial, oglądany na okrągło, czekając na pojawienie się kolejnego sezonu… Czy naprawdę tacy ludzie istnieją? Współczuję im.

         Ostatnia kostka. Koniec. Powoli podnoszę się z kanapy czując jak kręci mi się w głowie. Niepostrzeżenie łapię się za brzuch. Chyba zaraz zwymiotuję. Szybkim krokiem biegnę do kuchni i otwieram po kolei każdą szafkę w poszukiwaniu jakiejkolwiek czystej szklanki, filiżanki albo czegokolwiek, byleby tylko móc się napić. W końcu podchodzę do zlewu i odkręcam zimną wodę. Układam dłonie w małą łódeczkę, najszczelniej jak tylko potrafię i biorę kilka dużych łyków. „Chyba trzeba zabrać się za sprzątanie” – myślę, po czym sięgam z lodówki kolejną butelkę średniej klasy wina i rzucam się na stary fotel, z „wysiedzianą” dziurą na samym środku, z której przy najmniejszym ruchu wyłania się mała, ale niezwykle wkurzająca sprężynka, wbijająca się prosto w mój tyłek. „Na zdrowie, Sou” – upijam łyka prosto z butelki. A potem jest już tylko pustka.

         Budzik jak zwykle zerwał mnie na nogi o 5:30 rano. Dzisiaj to już wybitnie nie chciało mi się wstać. Szybkim krokiem udałam się pod prysznic, a następnie, nie wysuszywszy nawet włosów, nasunęłam wąskie dżinsy, które jak co ranek nie chciały przejść przez moją pupę. Podobno nie jest ona wcale taka wielka, ale jak to powiedział mi kiedyś dawny przyjaciel Kith, „zamiast w tyłek, mogłoby pójść w cycki”. Prostak. Kilka przysiadów i dżinsy znalazły się w końcu we właściwym miejscu, chociaż dzisiaj sprawiały wrażenie jakby miały zaraz pęknąć w szwach. Przebrałam się w dres. Jeszcze tylko mój ulubiony t-shirt z logiem zespołu, którego uwielbiałam w czasach gimnazjalnych (tak, ta koszulka ma już swoje lata) My Chemical Romance, trampki i mogłam iść do pracy. Pracy… jeśli niańczenie cudzych bachorów można by nazwać pracą, to tak, szłam do pracy. „Jeśli Viktor znowu mnie ugryzie w ramię, skręcę mu kark”. Ostatnio miałam mały kryzys, straciłam pracę w kinie, złożyłam kilkaset podań, ale nic to nie dało. Moje dni zaczęły wyglądać jak z największego horroru. Budziłam się rano, jeśli godzinę 12 można by nazwać poranną, leżałam gdzieś do około 15 aż nie zrobiłam się głodna, w końcu wychodziłam na obiad do taniego baru znajdującego się pod moją kawalerką w tej samej nędznej kamienicy. Menu znałam już na pamięć i chyba wypróbowałam już tam wszystkiego. Z resztą i tak każde danie smakowało jednakowo. Tak samo nieprzyprawione, tak samo nijakie. Rzadko kiedy po skończonym posiłku robiłam coś pożytecznego, typu porządki albo spotkania ze znajomymi, randki itp. Zazwyczaj, a raczej zawsze, szłam do najbliższego sklepiku, znajdującego się kilka przecznic dalej. „To co zawsze?” – pytał kasjer, a potem nawet nie usłyszawszy odpowiedzi wręczał mi wino marki Louvar i dużą mleczną czekoladę Milka. Wróciwszy do domu, włączałam kolejny odcinek „Orange is the new black” i zajadałam się czekoladą, którą co jakiś czas popijałam winem prosto z butelki, bo jak zwykle nie znalazłam czasu ani chęci na pozmywanie tych wszystkich naczyń piętrzących się w malutkim zlewie. Ostatnio nawet kupiłam nowy komplet naczyń, byleby tylko nie musieć zmywać tych starych. Idiotka.

- Pani Sousanne, czy moglibyśmy porozmawiać? – głos mojego pracodawcy wybudził mnie z moich dalekich przemyśleń. Nie usłyszałam kiedy wrócił do domu z pracy w korporacji. Nawet nie wiem dokładnie, czym on się w życiu zajmuje, ale jego postawa podpowiada mi, że musi mieć pod sobą jakiś ludzi, bo nie ma najmniejszego problemu w wydawaniu bezsensownych poleceń i wydaje mi się, że nawet czerpie z tego dużo satysfakcji – Jessica wczoraj powiedziała, że mówi Pani przy moich dzieciach brzydkie słowa – co? Jessica to czteroletnia córka Pana Smirtha, nie ma dnia, żeby nie posikała się w majtki. Nie ukrywam, być może zdarzyło mi się kilka razy powiedzieć ciche „kurde”, gdy Nathan wyrywał mi włosy, Sam kopał po kostkach, Viktor gryzł co popadnie, a Jessica po prostu nie ogarniała swoich potrzeb fizjologicznych.
- Nie przypominam sobie takiej sytuacji Panie Smirth, ale wezmę to pod uwagę i zacznę dokładnie przekalkulowywać każde swoje słowo, przed tym nim ujrzy ono światło dzienne – wydukałam najpiękniej jak tylko potrafiłam, bo naprawdę potrzebowałam tej pracy. Smirth, wysoki, szczupły mężczyzna o ciemnych włosach i grubych, czarnych, krzaczastych wąsach, spojrzał na mnie, zmierzył od góry do dołu tym swoim okropnym wzrokiem, jakby za sekundę miał zwymiotować na mój widok i przerwał tą chwilową niezręczną ciszę.
- Dobrze, Panno Sousanne, jednakże nie o tym w sumie chciałem z Panią rozmawiać. Zabieram dzieci do Kalifornii, także nie będzie Pani nam już potrzebna. Proszę, tutaj jest wypłata za ostatnie dwa tygodnie, plus mała premia.
Stałam jak wmurowana. Smirth trzymał w rękach brązową kopertę, a ja nie wiedziałam, gdzie jestem, ani co się dzieje. „Dupek. Co za pieprzony dupek.” Po chwili, gdy zrozumiałam, co jest grane, wzięłam tą marną wypłatę, podziękowałam i wyszłam. Byłam tak wściekła, że o mało co nie wykrzyczałam mu w twarz, że jest beznadziejnym ojcem, a te jego bachory to niedoszli kryminaliści. Wiem, że nie powinno się dzieci oceniać ze względu na ich rodziców, ale te dzieci, to nie były zwykłe, urocze, kochane dzieci. To były potwory. 

                                                                    CDMN (ciąg dalszy MOŻE nastąpi)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz